Październik to piękny miesiąc na spacery wśród liści, szukanie kasztanów i inne bajery, które czekają nas za rok, kiedy nasz Kasztanek będzie dreptał. W tym roku pozostaje nam grzanie się w ciepełku słońca przy dobrej książce lub trucht z wózkiem, żeby nie zamarznąć. Poza tym coraz dłuższe wieczory sprzyjają porządkom, które lubię zaczynać, bo mam wizję, jak to potem będzie pięknie wyglądać. Nie lubię ich kontynuować, kiedy trwają już dzień z rzędu i nie lubię ich kończyć, bo zawsze zostaje jeszcze masa rzeczy, które mają przydać się później – choć mam nadzieję, że nie tym razem – ale najbardziej lubię cieszyć się z tej uzyskanej przestrzeni 🙂
Po trzech latach mieszkania z babcią męża nastał czas, kiedy zostaliśmy we trójkę: Ja, Zosia i Przemysław. To był dobry czas, ale bardzo się cieszę ze zmiany. Zanim jednak się urządzimy, bardzo mocno staramy się pozbyć wszystkich „przydasiów”, zarówno pozostawionych nam w dobrej wierze przez babcię, jak i własnych, nagromadzonych przez te lata. Dzieje się więc u nas istna rewolucja październikowa 😉 Przemysławowi doprawdy z dnia na dzień rosną mięśnie po każdym wyniesionym kartonie na śmietnik, ja chyba przez miesiąc nie muszę robić żadnego manicure, bo nie ma to najmniejszego sensu – normalnie same pozytywy codziennego, kilkugodzinnego grzebania się w przeszłości 😉
Tak naprawdę już dawno chciałam zrobić takie generalne porządki – nie miałam na to czasu, motywacji, chęci – wpisz dowolne wymówki, które sobie wymyślałam. Jakiś rok temu po przeczytaniu „Minimalizmu” Leo Babauty wstąpił we mnie nowy entuzjazm. Po szybkim zminimalizowaniu zawartości biurka, stołu i części szafy byłam z siebie bardzo dumna, jednak uzyskana przestrzeń dosyć szybko się zapełniła, a luzy na półkach zostały zapomniane tuż w okolicach pojawienia się Zosi. Teraz jednak o tej pozycji książkowej przypomniałam sobie znowu.
Książka ma nieco ponad 120 stron i zawiera liczne rady dotyczące minimalizmu, czyli ograniczania swoich rzeczy, zadań, dążenia do zmiany ilości w jakość. Jednak jej główne przesłanie dotyczące sprzątania to podział wszystkich – absolutnie wszystkich – swoich rzeczy na trzy kategorie:
1) rzeczy, których używamy i używaliśmy przez ostatnie pół roku / rok,
2) rzeczy, których nie używamy i nie używaliśmy przez ostatnie pół roku /rok,
3) rzeczy, z którymi nie wiemy, co zrobić.
Przedmioty z jedynki zostają, odkładamy je na miejsce, poukładane, bądź szukamy im nowego miejsca – którego zresztą może zrobić się całkiem sporo, jeśli solidnie podejdziemy do tematu.
Przedmioty z dwójki eksmitujemy i w zależności od czasu, ochoty, możliwości:
a) wyrzucamy – najszybszy i najłatwiejszy sposób, ale przynoszący najmniej korzyści
b) oddajemy – nam daje to poczucie, że zrobiliśmy coś dobrego, przedmiot dostaje drugie życie, a przyjmującemu możemy sprawić sporą przyjemność, wymaga to jednak trochę więcej zachodu niż „out na śmietnik”
c) i najtrudniejsze, najbardziej czaso- i pracochłonne, czyli sprzedajemy – i o ile garażowe wyprzedaże fajnie wyglądają na amerykańskich filmach, wśród sąsiadów, którzy mieszkają w idealnych, identycznych domkach z równo przyciętą trawką, to w realu to już tak fajnie nie wygląda – rzeczy trzeba sfotografować, wycenić, wystawić, następnie poczekać, aż znajdą się chętni, potem jeszcze wysłać i pilnować, ile z nich dotarło do nowych właścicieli. Podziwiam tych, którzy tak robią, jednak nie oszukujmy się – to najbardziej ekonomiczny i zyskowny sposób. Dla chcącego nic trudnego – jedna z moich sióstr ma taką zasadę, że nie kupi nowej rzeczy z danego typu, póki nie sprzeda starej (dla przykładu: kwestia starej i nowej kanapy).
Rzeczy z trójki pakowane są do kartonu z podpisaną data zapakowania. Karton ten (lub jego wielokrotność, ale oby nie…) ląduje w piwnicy bądź innym schowku. Po roku, jeśli wcześniej niczego stamtąd nie potrzebowaliśmy, zawartość kartonu przeglądamy i pozbywamy się większości tych towarów. Skoro nie używaliśmy ich przez ostatni rok, to raczej wątpliwe, że będziemy ich potrzebować przez następny – choć jeśli przy otwarciu kartonu coś jednak z niego weźmiemy i zostawimy, to też dobrze.
Drugą osobą, która mocno pomogła mi uporać się z bałaganem była Anka z Niebalaganka.pl – to świetny blog o sprzątaniu, zasugerowany mi przez siostrę. Dzięki niemu postanowiłam uporządkować porządkowanie, a mianowicie zrobić plan: co, kiedy, jak, czyli określone zadania przypisane do danej daty, wzorując się na wyzwaniu #OczyszczamPrzestrzeń. Pomogła mi także licznymi, prostymi poradami, np. jak zrobić domowe, tanie odswieżacze powietrza, jak umilić sobie wielogodzinne sprzątanie i przygotowanie do remontu i wieloma innymi. Ciekawi? Sprawdźcie ją sami.
Tak wiec polecam Leo Babautę każdemu, kto chce uporać się z chaosem: nie tylko w swoich rzeczach, ale także w życiu, bo jest prawdziwym minimalistą – nie kawalerem, mieszkającym w kawalerce, dla którego zbędne są ubrania po domu, bo w nim nie przebywa, przesiadując w pracy lub na uczelni, dla którego minimalizm to bułka z masłem, no bo czego może mieć za dużo? Leo natomiast jest ojcem 6 dzieci, który wie, co to znaczy kolejna para butów żony i kolejny zestaw klocków LEGO, o które znowu będzie się potykać w królestwie swojego aniołka. To mnie przekonuje, bo rady są naprawdę praktyczne. Anka z kolei przedstawia dobre porady dla wszystkich, którzy sprzatają (czyli – mam nadzieję – dla wszystkich), pomaga bowiem to sprzątanie jesli nie umilić, to chociaż przyspieszyć.