1. Koszt?
Ciągle się słyszy, jakie to dzieci są drogie, jak to wychowanie dużo kosztuje. Z roku na rok pojawiają się coraz to nowsze i coraz bardziej przerażające rankingi mówiące o tym, że pojawienie się nowego dziecka kosztuje x zł. Z coraz większą ilością zer dopisywanych na końcu, oczywiście. Pojawienie się na świecie nowej istoty kosztuje wiele, ale wysiłku rodzącą kobietę – zapytajcie o to jakąkolwiek matkę. Cała reszta to rzeczy, gadżety i „przydasie”, które w większości (zdrowemu) dziecku nie są niezbędne. Nie twierdzę, że nic się nie zmienia, a dziecko to źródło przychodu, choć niektórzy zdolni tak potrafią. Nie wchodząc w żadną ze skrajności chcę tylko pokazać, jak można te bagatelnie wielkie sumy wydatków znacznie zredukować.
2. Zakupy
Jestem jedną z tych z nielicznych kobiet, które nie przepadają za zakupami. Trochę, ale nie bardzo, pomagają w tym listy, jednak po godzinie biegania z jednego do drugiego końca sklepu i z powrotem czuję się chora. Nie cierpię przymierzania. Nie czerpię przyjemności z przeglądania kolejnych wieszaków, na których połowa rzeczy mi się nie podoba, a druga połowa – która jest względnie akceptowalna estetycznie – ma cenę przyklejoną chyba z kosmosu. Wkurzam się, kiedy o cenę każdej rzeczy muszę kogoś pytać. Przeglądanie tysięcy kolorowych śpioszków frustruje mnie, bo podobają mi się prawie wszystkie, a porównywanie ich nie ma najmniejszego sensu, bo żadna z cen mi się nie podoba. Kocyki, smoczki, pościel, wanienki, czapeczki, opaseczki, bujaczki, miśki… głowa boli od samego patrzenia. Może to idealny opis osoby aspołecznej, ale tak mam. Kiedyś się wkurzałam, kiedyś z tym walczyłam. Teraz chodzę tylko do okolicznych sklepów po to, co muszę, a resztę zamawiam przez Internet – raz na jakiś czas, wtedy kiedy naprawdę tego potrzebuję. Też koniecznie z listą, bo i tam z każdej strony migają do mnie kolorowe promocje i obniżki. Przed zakupami określam, co muszę kupić i jaką kwotę mogę na to wydać – i tego staram się trzymać. Dlatego kiedy już wchodzę do sklepu, to tylko i wyłącznie wtedy, kiedy mam na to ochotę i takową potrzebę, a nie tylko dlatego, że przechodzę obok. Promocje kuszą, jednak bezcelowe jest kupowanie tego, co „może się przydać”, a w 50% się nie przydaje.
Och nie chodzi mi o to, że sklepy są złe, ale dużo rzeczy z nich nie potrzebujemy i po kilku użyciach zalegną na dnie szafy, a potem przeniosą się do piwnicy, by w końcu po latach spróbujemy opchnąć je na OLX lub zostają przekazane siostrze, kuzynce, bratu, a kiedy i to nie wyjdzie – lądują na śmietniku. Lepiej przemyśleć niż zagracać sobie przestrzeń życiową. Dla niektórych łatwiej powiedzieć, niż zrobić, ale zapewniam Was, że się da.
# secondhand
Po „polskiemu” z drugiej ręki- teraz nazywa się tak większość niegdysiejszych lumpeksów, które niezbyt już przypominają stare zaniedbane sklepy z używaną odzieżą, wiele lat kurzącą się na uginających się pod ciężarem wieszakach. Teraz pełne są markowych ciuchów poukładanych kolorami, rozmiarami, z podziałem na kobiece, dziecięce i męskie, z cotygodniową dostawą, do kupienia na wagę lub na sztuki. Owszem – niektóre są poplamione, niektóre maja dziurę, większość to jednak firmowe, dobre gatunkowo ubrania z większych sieciówek. Kupowanie w lumpeksach ma też tę zaletę, że chemia użyta do produkcji została już kilkanaście razy przepłukana, więc materiał po wypraniu jest znacznie miększy i przyjemniejszy dla skóry niemowlęcia niż nówki, które mogą podrażniać delikatną skórę dziecka lub ciało alergika.
„Z drugiej ręki” to jednak nie tylko sklepowe zdobycze. Z drugiej ręki można pożyczyć lub odkupić od rodzeństwa, kuzynki, koleżanki, znajomej. Nawet taka aspołeczna istota jak ja ma od kogo pożyczać – mam dużą rodzinę, to fakt, i systematycznie przysyłają bądź przywożą mi partie w danym rozmiarze, ale mam też koleżanki, z którymi wymieniam się większymi zabawkami i książeczkami i przeróżnymi książkami, których dzięki stałemu rozwojowi strony 3telnik.pl i przez manię czytania męża nam nie brakuje. W internecie mnóstwo jest aukcji, na których mamy pozbywają się ładnych, a umiarkowanie zniszczonych całych kompletów ubrań, mebelków i innych akcesoriów do dzieci.
Naprawdę musisz mieć wszystko nowe? Czy metka sprawi, że poczujesz, że bardziej kochasz dziecko? Czy naprawdę na tym polega „gotowa jestem dla niego zrobić wszystko”? Czy myślisz, że niemowlakowi zrobi różnicę, czy to body było dotykane tylko przez pakowacza w wielkiej hali produkcyjnej, czy należało do Stasia, Jasia czy Małgosi i dobrze im się w nim chodziło? Czy wielkie kwoty uczynią z ciebie lepszego rodzica (czy raczej mało zaradnego)? Dziwne, na większości rzeczy chcemy oszczędzić, ale kiedy chodzi o kupowanie dla tej małej istoty, nagle większości osób otwiera się portfel zamiast głowy i zdrowego rozsądku.
#handmade
Wiele, naprawdę wiele rzeczy można zrobić samemu. Wiem, że nie każdemu się chce, nie każdy ma czas i nie wszystko się da. Nie wszystko jednak trzeba kupować – można wykorzystać półprodukty, można dać drugie życie innej, już nieużywanej rzeczy. Można się także wymieniać -ja robię czapeczki na szydełku, ty szyjesz pościel na maszynie, oboje mamy dzieci, możemy się jakoś dogadać i wymienić. Poza tym takie rzeczy, jak ciastolina, girlandy na roczek, kolorowanki, zaproszenia na urodziny… można zrobić samemu. Macierzyński to czas, kiedy naprawdę warto spróbować swoich sił i nowych rzeczy, a nuż odkryje się w sobie nowe talenty? 😉
Metkowiec z kawałka materiału z przyszytymi wstążeczkami, grzechotka z pustej butelki z grochem bądź kaszą w środku, domek dla lalek z kartonu, korale z jarzębiny/kółeczek/płatków śniadaniowych/ papieru kolorowego, pan ziemniak z balona wypełnionego mąką ziemniaczaną… Popisać się tutaj może również ojciec lub dziadek, robiąc choćby karmnik dla ptaków z kilku zbitych deseczek…
Oszczędność wobec dziecka to nie grzech. Nie kupowanie wszystkiego nowego to nie zbrodnia. Śmieszy mnie, kiedy kobieta nie ma za co kupić sobie nowej bluzki czy sukienki, ale jej dziecko wygląda jak najlepszy przykład mody tegorocznej jesieni/wiosny/lata/zimy. Naprawdę, opieka społeczna nie śledzi osób w rosnących jak grzyby po deszczu secondhandach. Kolejna wydana stówa nie sprawi, że przejdziesz na wyższy poziom rodzicielstwa, nie da Ci żadnej wiedzy tajemnej.
Im droższa rzecz, tym bardziej żal jej używać/nosić, staje się przedmiotem na specjalne okazje, lub przeciwnie – używa się tego, ale niektóre drogie rzeczy są bardzo delikatne, a w pierwszych latach życia chodzi o to, żeby dzieci jak najbardziej ćwiczyły swoje możliwości, manipulowały przedmiotami do granic wytrzymałości, aby jak najbardziej poznać ten świat prawa natury, zachowanie różnych materii. Nie ganię rodziców, którzy chodzą do sklepów, bo sama tam bywam. Nie namawiam do ascetycznego trybu życia – chcę tylko pokazać, że istnieje alternatywa polegająca na tym, że nie wszystko trzeba kupić, nie wszystko po najdroższej cenie, że oszczędność to nie tylko odmawianie sobie.