Kiedy Maryla Rodowicz kilkanaście lat temu wylansowała swój przebój „Wsiąść do pociągu byle jakiego”, z pewnością nie podejrzewała, że ludzie będą nucić jej hicior podczas partyjek planszówki. I miała rację, bo podczas gry nie ma czasu na nucenie czegokolwiek.
„Wsiąść do pociągu: Europa” odkryliśmy dzięki mojemu szwagrowi który w styczniu nam o grze opowiedział, a w kwietniu dał w nią pograć. Efekt? Kupiliśmy własny egzemplarz 😉
Jak łatwo się domyślić, w grze naszym zadaniem jest odbywanie podróży po Europie. Innymi słowy – wybudowanie wylosowanych przez nas tras, dłuższych lub krótszych. W tym celu gromadzimy karty z wagonikami w odpowiednich kolorach, by zapełnić nimi nasz wielokolorowy trakt.
O ile gra w dwie osoby jest przyjemna i wątpliwe, byśmy jakoś szczególnie „wchodzili sobie w paradę” na planszy, o tyle przy trójce graczy robi się ciaśniej i trudniej. Czyli zaczyna się zabawa – szukanie objazdów, kalkulowanie, czy daną trasę jesteśmy w ogóle w stanie wykonać… A pod koniec rozgrywki standardowe obliczenia, czy starczy nam miniaturowych wagoników (których mamy po 45), by zbudować nasze trasy. Jeśli nie – trzeba oszacować, które w ogóle jesteśmy w stanie zbudować, a zarazem które z nich są najlepiej punktowane.
Gra ma też dodatkowy walor edukacyjny – uczy nas, gdzie znajdują się niektóre europejskie miejscowości.
Szkopuł w tym, że mapka nie odzwierciedla aktualnych granic, i o ile np. znajdziemy bez trudu Warszawę, to już zamiast Gdańska naszym oczom ukaże się… Danzig. W dodatku odkryjemy nieznane nam lokacje typu Erzurum czy Brindisi.
Czy w dwie, czy też w trzy osoby – nam osobiście za każdym razem grało się wyśmienicie. Także tę grę możemy śmiało polecić na wspólne, rodzinne wieczory 😉 Można zarazem – nie tylko w Dzień Dziecka – poczuć się ponownie dzieckiem, „Wsiąść do pociągu” i wyruszyć w nieznane. Przygoda czeka! 🙂